13 listopada 2019, 21:33
Mineło 10 lat odkąd musiałem wyruszyć z domu by ostatecznie skończyć w jakimś zawilgoconym bunkrze nie widząc światła dnia od dwóch lat. Z resztą jak chowałem się tutaj z kilkoma osobami to cieszyłem się jak dziecko, że nie będe musiał więcej oglądać zapachu spalenizny i zwłok, który unosił się z okolicznej wioski. Teraz już mnie powoli zaczyna szlag trafiać. To co działo się przez ostatnie pięc lat sprawiło, że chowałem się w tej norze jak bachor pod kołdrą jak go coś przestraszy. W tej chwili mam już ciśnienie aby stąd wyjść. Tak czy siak zapasy są już na wyczerpaniu. O jakim kolwiek skażeniu na zęwnątrz po takim czasie raczej nie ma mowy, a wybuchy wodorówek zdarzały się najbliżej sto kilimetrów dalej w pobliskiej aglomeracji. Pomyślałem - że zapowiem moim bunkrowym współmieszkańcom, że czas wyściubić nos z tego dołka i zobaczyć co się dzieje. Czterech z nas nosiło jeszcze rozszargane mundury polowe, bardziej co prawda przypominające ubiór menela ubranego w ciuchy z pomocy społecznej. Tak czy siak kiedyś można było nas nazwać żołnierzami taraz co najwyżej obdartusami.
Słuchajcie - Powiedziałem do osób siedzących w większym pomieszczeniu bunkra, które służyno nam za salon - Siedzimy tu już od dwóch lat, chyba czas wychylić dupsko z bunkra i zobaczyć co się dzieje i czy cokolwiek zostało, a przynajmniej zbadać czy jest jakieś skażenie. Jeden z współmieszkańców "Jaruś" powiedział, że jestem jebnięty i jak wyjdę na powierzchnie to albo się zaduszę jakimś ścierwem, albo będę dogorywał w kącie poparzony przez promieniowanie. W zasadzie miał on trochę racji w tych swoich obawach. Za to Marcinek dodał, że mamy siedzieć w bunkrze, a jak skażenie ustanie to ktoś na pewno będzie walił do włazu. Jednak jak zacznie brakować jedzenia to wolałbym uniknać aktów kanibalizmu, gdy na powierchni okazałoby się, że można wpieprzyć jakąś sarninę albo chociaż runo leśne, ale zostawiłem tę myśl dla siebie. W końcu żaden ze mnie przywódca ani dowódca i nie chciało mi się akurat być wylewnym. Gdzieś z tyłu siedziała mi ciągle też myśl, że głupio by było wyjść z ukrycia po kilku latach jak jakiś kret, ciągle będąc formalnie w wojsku podczas gdy okazałoby się, że zagrożenie mineło. Ostatni rozkaz jaki dostaliśmy, to nie było zwolnienie z służby a rozkaz znalezienia bezpiecznego miejsca gdzie nie dopadłoby nas promieniowanie i skażenie biologiczne. Według prognoz fala skażenia miała trwać od czterech do sześciu lat. A promieniowanie? To oczywiście w zależności jaki region świata dostał najwięcej nukleranych prezentów od zaprzyjaźnionych państw. W każym bądź razie obstawiałem, że oprócz wodorówki, która walnęła w miasto oddalone sto kilometrów stąd nie było więcej takich niespodzianek.
Chyba 8 dni później oznajmiłem grupie a było nas 6 osób łącznie, że idę sprawdzić co się u licha dzieje na zęwnątrz. Wyjście na zewnątrz było zabezpieczone "śluzami", dlatego ryzyko tego, że środek bunkra zostanie skażony było równe zeru. Trochę patrzono na mnie jak na wariata ale co tam. Nie będę tutaj siedział i kwitł jak jakiś grzyb w jaskini. Powiedziałem, że jeżeli przeżyje piewsze pół godziny na powierzchni to biorę zapasy na kilka dni, SKSa z kilkunastoma nabojami i idę w pizdu szukać śladów życia. Kto chce to zapraszam, kto nie może zostać i kwitnąć. Jeżeli środowisko, że tak to ujmę "naturalne" pozwoli mi na egzystencje chciałem spróbować nawiązać kontakt z innymi ludźmi a najlepiej z resztkami zgrupowań, z którymi żegnaliśmy się dwa lata temu przed poszukiwaniami lokacji do przeżycia. Przyszedł dzień, w którym postanowiłem wcielić swoje misternie snute przez 3 tygodnie plany w życie. Chłopaki trochę oswoili się z moim planem i nawet już nie gadali nic, może poprostu uznali mnie za wariata i nie chceli z tym walczyć. Podszedłem do pierwszych maswynych drzwi bunkra odkręciłem zamek, który już się trochę zastał ale to stara sowiecka robota więc dał radę. Zamknąłem za sobą drzwi i potem 20 metrowym korytarzem udałem się do kolejnyc. Odkręciłem i zamknąłem je za sobą. Teraz 20 metrowa drabina do góry a na końcu wolność. Miałem konkretnego stresa. Bałem się, że teren będzie wyglądał, jak jakiś obraz z starej gry, którą grałem za gówniarza opowiadającej o ukraińskiej "zonie" po wybuchu elektrowni w Czarnobylu lub, że skażenie zwali mnie z tej drabiny odrazu i tyle będzie z wielkiej misji odnalezienia resztek ludzkości. Dobra koniec myślenia i wewnętrzej paplaniny. Otwieram.
I co? pustka. Wychyliłem łeb z nory i zobaczyłem w zasadzie normalny obraz taki jaki był przy wchodzeniu do bunkra, tyle że bardziej cicho. Dookoła żadnej żywej duszy. Licznik geigera milczał. Po upewnieniu się, że nic dookoła nie ma wyszedłem cały z z włazu i zacząłem się rozglądać dookoła. W pobliskiej wiosce nie było dosłownie żadnych oznak życia. Przez porysowane do granic możliwości soczewki maski gazowej dojrzałem, że biega tam jakieś dzikie zwierze. Raczej nie był to żaden mutant. Zdjałem maskę i wchłonąłem czystego, świeżego powietrza. Zapach zgnilizny jaki panował w bunkrze był nie do opisania. Cud, że nie skończyliśmy z grzybicą płuc czy innym badziewiem. Pomyślałem - no dobra, oddychać się da, licznik geigera milczy - mam nadzieje, że działa - i wygląda na to że okolica jest opustoszała. Czy towarzyszył mi jakiś patetyczny nastrój jak z amerykańskich filmów? No nie za bardzo. To nie jest film, a świat po prawie dziesięcioletnim konflikcie, z czego ostatnie lata okraszone jądrowymi bombami, ale o tym kiedyś. Teraz czas iść i pokazać swoje nieskażone i nie poparzone promieniowaniem oblicze i zapytać kto idzie...
CDN.